2.4.
czwartek, 9 października 2014 07:24
Rozdział III

Bumbumbumbumbumbumbumbum.
Celina z trudem uchyliła powieki. Były na tyle ciężkie, że aby je podciągnąć, musiała wysoko unieść brwi, żłobiąc na czole podłużne zmarszczki. Wątłe światło listopadowego poranka natychmiast zaatakowało jej źrenice, zupełnie jakby spojrzała wprost w rozżarzoną do białości żarówkę. Z jękiem wcisnęła twarz w poduszkę, narzucając na głowę kołdrę.
Bumbumbumbumbumbumbumbum.
W głowie łupało od mechanicznych dźwięków dochodzących zza drzwi jej pokoju. Wystukiwały w jej trzewiach rytmicznie jakąś okropną, bolesną melodię. Celina naciągnęła na siebie jeszcze koc, ale to też nic nie pomogło. Uciążliwe łupanie wciąż rozsadzało jej głowę od środka.
Bumbumbumbumbumbumbumbum.
Ze złością, na jaką pozwalały jej ograniczone zdolności motoryczne, odrzuciła od siebie pościel i przysiadła na krawędzi łóżka. Kiedy ponownie udało jej się podnieść powieki, ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że tam gdzie kiedyś stała wąska szafa, teraz stały dwie… albo może jedna bardzo szeroka. Nie była pewna.
Bumbumbumbumbumbumbumbum.
Powoli dźwignęła się na nogi. Tępe pulsowanie w trzewiach na moment całkowicie pozbawiło ją wzroku. Widziała tylko złote plamki, które przemieszczały się po ciemnej płaszczyźnie, jak mikroby widziane okiem mikroskopu. Celina zamrugała desperacko, wyciągając ręce przed siebie. Ledwie jednak zrobiła jeden krok naprzód, kiedy jej stopa stanęła na czymś twardym i walcowatym, i wydając z siebie zduszone „uf!”, poleciała przed siebie, wymachując w powietrzu rękami. Gdyby jej pokój był ledwie dwa metry dłuższy, prawdopodobnie jej twarz zderzyłaby się drewnianymi deskami gołej podłogi, ale że nie dane jej było żyć w tak obszernej przestrzeni, wpadła tylko z łoskotem na drzwi i klapnęła tyłkiem o podłogę.
Bumbumbumbumbumbumbumbum.
Zderzenie sprawiło, że jej wzrok na moment się wyostrzył. Rozejrzała się zdezorientowana po pokoju. Na podłodze leżała prawie pusta butelka po Żubrówce Białej i rozszarpane opakowanie po słonych paluszkach. Celina zmarszczyła brwi. Nie mogła sobie nic przypomnieć. Wiedziała tylko, że jest niedziela. I sądząc po świetle wpadającym przed okno, nie minęło jeszcze południe.
Bumbumbumbumbumbumbumbum.
Z trudem ponownie dźwignęła się do pionu, narzuciła na ramiona szary sweter, który walał się gdzieś pod drzwiami razem ze stertą papierów i na galaretowatych nogach wyszła z pokoju. W kuchni łupanie jakby trochę się zmniejszyło, ale wciąż nie dawało o sobie zapomnieć. Miała wrażenie, że załzawione oczy zaraz wypłyną jej z oczodołów.
- Dobrze się czujesz? – usłyszała nagle nad sobą i podskoczyła ze strachu, bo niewiadomo dlaczego, nagle poczuła, że zrobiła coś, czego nie powinna i coś, czego nikt nie powinien być świadkiem. Spojrzała bojaźliwie w górę i jej oczom ukazała się Agata, jedna ze współlokatorek. Jej wzrok był pełen konsternacji. – Dobrze się czujesz? – powtórzyła, tym razem nieco głośniej. Jej głos zlał się z dudnieniem dochodzącym z korytarza za ich plecami. Celina pokiwała słabo głową.
- Co tak okropnie dudni? – wychrypiała, nalewając sobie wody do podłużnej szklanki.
Agata spojrzała na nią z politowaniem.
- Pralka – odpowiedziała, jakby to było co najmniej oczywiste. Celina nachyliła się nad zlewem. W głowie rąbało jej jak młotem pneumatycznym, a powieki wydawały się zrobione z ołowiu. Ton ołowiu. – Tylko nie narzygaj – uprzedziła ją Agata, wychodząc z kuchni. – Wczoraj umyłam podłogę.
Celina wypiła duszkiem całą szklankę, potem następną, a potem jeszcze jedną. Pragnienie jednak nie było nawet w połowie tak uciążliwe, jak ból głowy. Szybko wycofała się z powrotem do swojego pokoju i opadła na dwie sflaczałe poduszki, masując sobie energicznie skronie. Zadzwonił telefon i Agata natychmiast wybiegła z pokoju. Jej kroki na drewnianej podłodze ważyły chyba sto razy więcej niż zazwyczaj. Bum. Bum. Bum. Halooo? Celina zakryła uszy dłońmi, ale to tylko sprawiło, że wszystkie dźwięki przeistaczały się w mdlący szum. Miała wrażenie, że zaraz puści pawia.
- …z literatury. Ty sobie wyobrażasz? Kobieta się nie pojawia przez dwa tygodnie, a potem wyskakuje z jakimś jebanym kolokwium. Dokładnie! Sto pieprzonych stron samej…
- Zamknij się – szepnęła do poduszki, ale trajkotanie dochodzące z korytarza nie ustawało.
Celina z wysiłkiem otworzyła oczy i z wyrzutem spojrzała na butelkę Żubrówki, która leżała przy łóżku. Czy ta ćwiartka wystarczy, żeby się spić i zasnąć? Podniosła się do pozycji siedzącej i objęła gwint ustami. Gardło zapiekło ją wściekle, ale ból głowy, jakby odrobinę się zmniejszył. Kolejny łyk sprawił, że zrobiła się głucha na korytarzowe konwersacje, a trzeci, że zapomniała o mdłościach. Kiedy opróżniła butelkę, ostrożnie schowała ją do torby, zupełnie jakby była jakimś obarczającym dowodem, którego należało się pozbyć. Którego nikt nie miał prawa zobaczyć. Przeczesała palcami swoje splątane rude włosy, czknęła i wyszła z mieszkania na listopadowy mróz.

Nie wiedziała, ile drogi ani czasu upłynęło, ale nagle znalazła się w samym centrum miasta, ściskając w objęciach swoją torbę i chwiejnym krokiem zmierzając w kierunku baru, w którym spotkała się zeszłego tygodnia z Beatą. Powody i cele wydawały się bez sensu, więc nawet nie zastanawiała się, co tam właściwie robi, skoro nie zamierzała ani pić, ani jeść, ani się uspołeczniać. Może pić. Może. Jeśli przyjmują karty kredytowe.
Przystanęła na chwilę przed drzwiami, żeby złapać pion, kiedy nagle drzwi otworzyły się, o mało nie miażdżąc jej nosa. Zachłysnęła się powietrzem i chyba przez moment nawet była trzeźwa.
- O kurde – powiedział, jakiś krępawy facet, który o mało się z nią nie zderzył. – Sorry.
Celina przepchnęła się obok niego do środka i zaczęła się rozglądać po zapchanym wnętrzu. Pora obiadowa. Weekend. Co za lenie. Wszyscy jedli na mieście. Tuż pod oknem siedziało dwóch wysokich mężczyzn, zajadających zupę i chrupkie pieczywo. Jeden z nich wydał się Celinie znajomy. Zaczęła się przepychać w tamtym kierunku, nie zwracając uwagi na wściekłe posykiwania ludzi „siedzących” jej na drodze. Kiedy dotarła na miejsce, jeden z mężczyzn podniósł znad talerza głowę i spojrzał na nią w osłupieniu.
- Ty jesteś Andrzej – powiedziała, siadając na dostawionym trzecim krześle i wlepiając w niego swoje przekrwione oczy.
- No – zdołał tylko po chwili wykrztusić.
- Ciebie nie znam – zwróciła się do drugiego mężczyzny w tlenionych blond włosach. – Fajną masz fryzurę – skomentowała, po czym zachichotała pod nosem.
- Dzięki? – odpowiedział na to niepewnie i spojrzał na swojego towarzysza z miną mówiącą: „To wy się znacie?”. Andrzej chciał machnąć lekceważąco ręką, ale w momencie kiedy podnosił ją do góry, Celina beknęła głośno, i ręka zawisła mu tylko w powietrzu.
- Spiłaś się czy jak? – zapytał wreszcie, widząc jak kołysze się na swoim miejscu, a jej usta wykrzywiają się w głupawym uśmiechu.
- Nieee… - powiedziała, dziwnie przeciągając sylabę. – Dopiero zamierzam. – Rozsunęła zamek swojej torby i zaczęła w niej grzebać, z zawzięciem czegoś poszukując. Butelki postukiwały o siebie jak szklane dzwoneczki. – Aha! – zawołała z triumfem, wyciągając mały czerwony portfel. – No to co, mordeczki. Napijmy się wódeczki.
Chłopak o blond włosach zaczął się trząść ze śmiechu, raz po raz rzucając Andrzejowi wymowne spojrzenia.
- Mordeczko – powiedział pieszczotliwie, po czym wsadził sobie do ust duży kawałek chleba. Andrzej kopnął go pod stołem.
- Wiesz co – zaczął ostrożnie, zwracając się do Celiny. – Może dzisiaj lepiej nie pij.
- Bo co? – rzuciła wrogo, zaciskając palce na portfelu.
Andrzej uśmiechnął się do niej niepewnie, po czym nachylił się nad stołem.
- Wiesz może, czy dziewczyna Pawła jeszcze jest w Bełchatowie? – zapytał kątem ust swojego towarzysza, posyłając zmarszczonym brwiom Celiny kolejny uśmiech.
- Skąd mam wiedzieć? – odpowiedział wyraźnie rozbawiony.
- Bo co? – powtórzyła już nieco głośniej. Kobieta siedząca przy sąsiednim stoliku odwróciła się w ich kierunku.
- Tutaj w niedzielę jest zawsze drożej – zmyślił szybko Andrzej. – Czyste zdzierstwo, wiesz. Szkoda pieniędzy. – Celina przyglądała mu się podejrzliwie. – Lepiej chodźmy… gdzieś indziej?
Zapanowała chwila ciszy. Oboje przyglądali jej się z uwagą. Andrzej poczuł, jak kolega kopie go pod stołem.
- No okej – powiedziała wreszcie od niechcenia, wstała ze swojego miejsca i zaczęła się znowu przepychać ku wyjściu.
Andrzej wepchnął sobie jeszcze do buzi kawałek chleba i zarzucił na ramiona kurtkę
- Jakaś hotka czy co? – zapytała blond towarzysz.
- Znajoma – westchnął, trzepnął kolegę w trzęsącą się od śmiechu głowę i skierował do wyjścia.
Kiedy wyszedł, przez chwilę wydawało mu się, że Celina gdzieś zniknęła. Ulga była jednak tylko chwilowa, bo jak się okazało, przeszła ledwie kilka metrów w stronę skrzyżowania i stanęła pod Żabką, usiłując zajrzeć do środka.
 - Celina – zaczął, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Spojrzała na niego trochę nieprzytomnym wzrokiem i uniosła obie brwi do góry. – Dzisiaj czuję się wyjątkowo szczodry, więc pomogę ci wrócić do domu. – Czknęła. – Gdzie mieszkasz?
- Na końcu tęczy pod czerwonym muchomorem – powiedziała, wybałuszając na niego swoje szare oczy.
Andrzej spojrzał na nią w osłupieniu.
- No tak – powiedział wreszcie, kiedy przeniosła swoje spojrzenie na grubego jamnika, który kręcił się nieopodal. Chichotała chrapliwie pod nosem, jakby utknął jej w gardle mały motorek. – Oczywiście.
- Philipe też miał kiedyś coś takiego – powiedziała, wskazując jamnika palcem.
- Filip?
- Tak, Philipe. – Uderzyła go zaciśniętą pięścią w ramię. Syknął i rzucił jej urażone spojrzenie. – On też miał coś… takiego… Co to tak właściwie jest?
- Pies – odpowiedział niepewnie.
- Tak. Właśnie. Philipe miał kiedyś psa. Tylko on nie był taki gruby i miał tylko trzy łapy. – Zamachała rękami przed sobą, jakby chciała to zaprezentować. – Stracił jedną w wypadku samochodowym. Pewnie jeździł po pijaku. – Znowu uderzyła go w ramię i wybuchła dzikim śmiechem. Andrzej złapał ją mocniej w pasie, żeby nie wyrżnęła z tego szczęścia tyłkiem o mokry chodnik. – Tak naprawdę to wcale nie było śmieszne – odezwała się znowu, kiedy udało jej się złapać oddech. – On ciągle się wywalał. A ze schodów zjeżdżał na brzuchu. – Andrzej zacisnął usta, żeby stłumić śmiech. – Qu’est-ce qu’il y a, mon chien? – zaświergotała, najwyraźniej usiłując kogoś naśladować. – Tu es tombé?
Ze sklepu obok wyszła kobieta z reklamówką pełną zakupów i postękując, nachyliła się nad jamnikiem, który z wywalonym jęzorem zaczął energicznie merdać wyjątkowo krótkim ogonem. Szwy jej bordowego płaszcza napięły się niebezpiecznie, a w kolanach strzeliły stawy.
- Matka Philipe’a też była taka gruba – skomentowała to Celina. Kobieta podniosła się w ułamku sekundy i zmierzyła Andrzeja morderczym spojrzeniem, zupełnie jakby to on wypowiedział te słowa. Chciał coś powiedzieć, uśmiechnąć się przepraszająco, dać do zrozumienia, że to wcale nie tak, jak myślała, ale zanim zdążył zrobić cokolwiek, Celina już wygłaszała kolejny komentarz. – W pociągu zawsze zajmowała półtora siedzenia, a kiedy robiła zakupy, nie dało jej się wyminąć. Philipe zawsze powtarzał, że takiej armaty nie powstydziłaby się nawet niemiecka armia. Wiesz… Gruba Berta – dodała konspiracyjnie, kiedy z ust kobiety wydobył się zduszony okrzyk pełen oburzenia. – Trzeba przyznać, miała straszne gazy. Ale to dlatego, że ciągle tam jedli kapustę. – Andrzej zerknął ukradkiem na stojącą przy jamniku reklamówkę, z której wystawała nieśmiało główka kapusty i przygryzł wargę. – W jakimś filmie mówili, że jakość związku można określić na podstawie pierdzenia. – Zacisnął usta jeszcze mocniej i poczuł jak rozdymają mu się policzki. – Rodzice Philipe’a musieli być bardzo szczęśliwi. Tylko związek najwyższej jakości przetrzymałby tyle gazów. – Celina zamilkła i znowu zaczęła się przyglądać stojącej obok nich kobiecie. Przekrzywiła głowę i wydęła usta. – Matka Philipe’a miała więcej włosów – powiedziała jeszcze, zanim Andrzej pociągnął ją za ramię w stronę skrzyżowania i z dala od purpurowej twarzy i przekrwionych oczu, które sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały wyskoczyć z czaszki pod wpływem ciśnienia.
Celina trajkotała od rzeczy przez całą drogę na parking, a potem przez całą drogę do jego mieszkania. Opowiadając o żółwiu imieniem Ferdynand, który nasikał kiedyś na jej przyjaciółkę, wskutek czego nie poszła na urodziny do McDonalda, o chłopaku z czwartej A, który rysował sobie na twarzy zarost czarnym pisakiem i który mówił jej, że ma nogi jak zgięte słomki i o wykładowcy z anatomii, który był tak piękny, że na egzaminie ściskało ją w dołku. Kiedy dojechali wreszcie na miejsce i runęła na kanapę w malutkim pokoju dziennym, miał wrażenie, że opowiedziała mu z najdrobniejszymi szczegółami całe swoje życie.
- Arrête, Philipe. Arr…ête – wymamrotała, kiedy próbował ją okryć kocem, a potem z na pół otwartymi ustami po prostu zasnęła.

Spała kilka godzin. Bez przerwy. Chrapała nawet, kiedy sąsiad tuż za ścianą zdecydował się na wiercenie i wiercił przez dobre pół godziny. Raz, koło godziny szóstej, próbował ją obudzić, ale ona tylko przewróciła się na drugi bok, dając mu przy okazji w twarz. Nie odważył się ponowić próby.
Dopiero późnym wieczorem, kiedy w telewizji skończył się Indiana Jones, zaczęła sprawiać wrażenie, jakby się budziła. Andrzej podetknął jej pod nos kubek diabelsko mocnej kawy i usiadł na starym niewygodnym krześle naprzeciwko kanapy.
- C-co? Która jest godzina? – wychrypiała, odsuwając jego rękę od siebie.
- Jakoś po dziesiątej.
Celina przetarła niecierpliwie oczy. Wszystko wydawało się niewyraźne i zamglone. I było osobliwie ciemno. Poza stolikiem do kawy oświetlonym jedynie nikłym światłem przeciskającym się przez brudnoszary abażur, cały pokój dosłownie tonął w ciemnościach.
- Wieczorem?
- No… tak. – Andrzej jeszcze raz wyciągnął w jej stronę kubek z gorącą kawą. – Jak głowa?
- Do wymiany – powiedziała i jeszcze raz przetarła oczy wierzchem dłoni. Miała wrażenie, że jej powieki zamieniły się w ołów. – Nawet nie pamiętam, że się dzisiaj spotkaliśmy. Że ja w ogóle wstałam z łóżka. Że się wczoraj położyłam. – Spojrzała na niego, marszcząc brwi. – Nic nie pamiętam.
- Byłaś nieźle wstawiona.
Celina zmrużyła oczy i rozejrzała się podejrzliwie dookoła.
- Gdzie ja tak właściwie jestem? To twoje mieszkanie? – Weszła mu w słowo, kiedy otwierał usta, żeby udzielić odpowiedzi. – Dlaczego jesteśmy w twoim mieszkaniu? – Jej oczy nagle urosły do rozmiaru pięciozłotówek i z dziwnym psychicznym dyskomfortem zdała sobie sprawę, że siedzi pod kocem. – Czy my…?
Andrzej patrzył na nią przez chwilę ze zmarszczonym czołem, jakby się nad czyś zastanawiał. Nagle jego twarz przecięło zrozumienie i aż odchylił się na krześle, które zaskrzypiało z wyrzutem.
- Jezu, nie! Nie! – wyrzucił z siebie na jednym tchu. – Coś ty. Weź. Nie.
- To dlaczego nie jestem u siebie? – zapytała, wciąż podejrzliwie mrużąc oczy.
- Masz na myśli czerwony muchomor na końcu tęczy? – Celina spojrzała na niego, jakby kompletnie oszalał. – Taki adres podałaś, kiedy chciałem cię odwieźć do domu. Sorry, jestem nowy w Bełchatowie. Nie wiem, co oznacza czerwony muchomor na końcu tęczy. – Wciąż przyglądała mu się z zaciśniętymi ustami, podciągając defensywnie koc pod brodę. – Mogłabyś przestać na mnie patrzyć jak na kryminalistę? – powiedział w wyrzutem. – Wbrew temu, co sobie myślisz, wcale nie dosypałem ci proszków do zupy i nie zaciągnąłem cię tutaj, żeby zaspokoić jakieś chore potrzeby. Sama to sobie zrobiłaś.
- Sama nasypałam sobie proszków do zupy i zaciągnęłam się tutaj? – rzuciła oskarżycielsko.
- O jezuuu… - Andrzej zamaszystym ruchem odstawił kubek na stolik do kawy i nachylił się nad nią tak, że ich nosy zawisły na tej samej wysokości. Celina jeszcze wyżej podciągnęła szorstki koc. – Sama się spiłaś – powiedział dobitnie. – I sądząc po wczoraj, chyba nie pierwszy raz.
- Co masz na myśli?
- Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Może to, że przyszłaś na mecz w stanie pewnego otępienia. A może to – znowu się nad nią nachylił – że w twojej torbie były dwie puste butelki po wódce.
- Grzebałeś mi w torbie? – Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie, ale jej głos nie miał już dawnej pewności siebie. – Dlaczego?
- Jedna butelka się stłukła, kiedy rzucałaś torbą, wchodząc po schodach, i udawałaś, że to latawiec.
Celina znowu zmarszczyła brwi. Nigdy w życiu nie czuła się tak bezbronna i zagubiona. Pamiętała tylko, że poszła się spotkać z Beatą. Był mecz. Cała reszta stanowiła jeden wielki kłębek strzępków, które nie miały najmniejszego sensu. Upiła trochę już mocno ostygłej kawy. Gorzki smak wykręcił jej na twarzy paskudny grymas.
- Wypij – powiedział Andrzej, widząc jak chce odstawić kubek na stolik. – Głowa będzie mniej bolała.
- Jest paskudne – rzuciła z niechęcią, ale po paru sekundach walki na spojrzenia, przechyliła kubek i za jednym razem opróżniła jego zawartość. Usta wygięły jej się w dwie różne strony, a jedno oko zamknęło. Widząc to, Andrzej parsknął śmiechem.
- Może się myliłem – powiedział, biorąc od niej kubek. – Może rzeczywiście upiłaś się tak pierwszy raz.
Kiedy skurcz twarzy minął, Celina pokręciła jednak przecząco głowo.
- Nie, nie myliłeś się. Przyznaję. Miałam kiedyś swoje… epizody – zakończyła dyplomatycznie. – Przepraszam. – Andrzej machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie ma, o czym mówić. Każdemu się zdarza. Ale Celina pokręciła przecząco głową. – Naprawdę przepraszam. Ja wiem, jaka potrafię być upierdliwa, kiedy się upiję. To wcale nie jest przyjemne. Mój ojciec… On… Ja… - Znowu pokręciła głową. – Dużo krępujących sekretów ci zdradziłam?
Andrzej wydął usta i podrapał się po brodzie, jakby usiłował rozwikłać najtrudniejsze zagadki tego świata.
- Masz na myśli profesora od anatomii? – zapytał wreszcie niewinnie. – Nawiasem mówiąc, ja wcale nie uważam, że masz nogi jak zgięte słomki. Co to jest w ogóle za porównanie? Musiałabyś wyglądać jak… nie wiem, jak Welociraptor czy coś. Oglądałaś Park Jurajski? – Celina przygarbiła się i wygięła palce tak, żeby przypominały szpony. – No patrz. Kto by pomyślał. Istnieje pewne podobieństwo.
Wzruszyła ramionami.
- Te sekrety zna każdy. Na szczęście nie mówiłam o-o…
Jedna brew Andrzeja podskoczyła do góry.
- O Filipie? – Policzki Celiny oblały się ciemnym rumieńcem. – Śmiem twierdzić, że o nim nawijałaś najwięcej. – Andrzej westchnął, jak rozdrażniona nastolatka, i zaczął wyrzucać z siebie słowa piskliwym głosem: - Filip to, Filip tamto. Matka Filipa to, pies Filipa tamto…
- Okej, przestań – przerwała mu. – Rozumiem.
Andrzej zarechotał.
- Co to za jeden? Twój chłopak? – Celina milczała. – Były? – podsunął. Zaczęła kręcić głową we wszystkie strony, co w sumie nie oznaczało ani odpowiedzi twierdzącej, ani negującej. – Nie wiesz? – zgadywał dalej. – To skomplikowane? Śliski temat? – dodał z przekąsem, po czym nagle głośno zagwizdał. – Afera na cztery fajery?
Celina odrzuciła koc i spojrzała mu ostrzegawczo w oczy.
- Nie twój interes.
- Wiesz, mogłabyś okazać trochę wdzięczności, że cię przygarnąłem do swoich czterech ścian, bądź co bądź, o wiele bezpieczniejszych niż pustoszejące ulice godzinę przez zmierzchem.
- Dzięki – powiedziała i wsadziła ręce do kieszeni swetra.
Andrzej westchnął.
- Zawsze jesteś taka? No… taka – dodał w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.
- Tak – rzuciła krótko i już chciała skierować się w stronę drzwi, ale kiedy tylko stanęła na nogach, świat gwałtowanie zawirował i miękkie kolana rzuciły ją z powrotem na kanapę. – Jak daleko jesteśmy od Ostrowskiej? – zapytała z niepokojem.
- Ostrowskiej? – Andrzej podrapał się po głowie. – Nie wiem. Może piętnaście minut. – Da radę. – Samochodem. – Nie da rady. – Może zamówić ci taksówkę? Na własnych nogach tam nie dojdziesz.
Celina spojrzała ukradkiem na swoją torebkę. Mogła nie pamiętać nic z tego, co się wydarzyło przez cały dzień, ale była pewna, że w portfelu ma najwyżej 10 złotych. Niedoszłe korepetycje z francuskiego kosztowały ją ponad 150 złotych. Nie było mowy o żadnej taksówce.
- Nie macie tu jakiegoś autobusu?
Andrzej pokręcił głową.
- Nie o tej godzinie. Nie w niedzielę. – Celina zaklęła pod nosem. – Słuchaj, to żaden problem. Możesz tu zostać na noc… a-albo i nie? – poprawił się, widząc jej spojrzenie. – Znowu na mnie patrzysz, jak na kryminalistę. Przestań. Ja tylko staram się być uprzejmy.
- Nie znasz mnie. Co jak ci w nocy poderżnę gardło?
Zapadła cisza. Przez moment Celina wyglądała, jakby rzeczywiście była do tego zdolna.
- No tak. – Andrzej cmoknął. – Nie pomyślałem o tym. W porządku – wstał i ruszył w stronę drzwi wyjściowych – jeśli tak bardzo chcesz wracać po ciemku przez pół miasta, to proszę. – Otworzył drzwi na oścież. – Droga wolna.
Celina z trudem podniosła się z kanapy, co jednak nie przeszkodziło jej wysoko podnieść podbródka. Z determinacją zrobiła pierwszy krok, potem następny, za każdym razem potykając się o własne stopy. W końcu dotarła do miejsca, w którym stał Andrzej, z przesadną złością zerwała z wieszaka swój płaszcz i przewiesiła przez ramię ciężką torbę. Nawet stojąc w miejscu, kiwała się na boki, jakby ukradkiem ćwiczyła hula-hopy. Kiedy udało jej się owinąć wokół szyi gruby wełniany szalik, podniosła podbródek jeszcze wyżej i już zamierzała wymaszerować na klatkę, kiedy Andrzej zamknął jej drzwi przed nosem.
- Przecież to śmieszne – powiedział z nieskrywaną irytacją. – Całą noc będziesz szła do domu. Jeśli w ogóle uda ci się zejść po schodach. – Celina przygarbiła się nieznacznie i wygięła usta, jakby się miała zaraz rozpłakać. – Dobra, ja cię odwiozę – powiedział wreszcie zrezygnowany. – Poczekaj tu. Tylko się przebiorę.
Andrzej zamaszystym krokiem poszedł do swojego pokoju, wyciągnął z szafy grubą bluzę, naciągnął na szare skarpetki buty i tym samym zamaszystym krokiem wmaszerował z powrotem do pokoju dziennego. Celina na pół siedziała, na pół leżała obok zmiętego koca, ściskając w objęciach torbę. Znowu spała.

Kiedy rano wygramolił się z łóżka, żeby zdążyć na trening, za oknem wciąż było ciemno. W parapet uderzał rytmicznie deszcz i jedyne, na co miał ochotę, to z powrotem zakopać się pod kołdrą i nie oglądać dzisiaj świata na oczy. Podrapał się po rozczapierzonej czuprynie i z posępną miną podreptał do kuchni, żeby zaparzyć herbatę.
Trochę się zdziwił, kiedy dotarło do niego, że na kanapie nikogo nie ma, a koc leży zwinięty w kostkę jak w jakimś cholernym wojsku. Płaszcz i torba również zniknęły. Zupełnie jakby wczorajsze popołudnie nigdy nie miało miejsca.
- Aha – powiedział do siebie i poirytowany sięgnął po czajnik.


Może wreszcie uda mi się dodawać coś częściej i bardziej regularnie. Jest nadzieja! Kolejne dziesięć rozdziałów już rozplanowane, duże fragmenty niektórych napisane... widać, że zaczął się rok akademicki.

Etykiety: , , ,



skomentuj (1)



2.3.
czwartek, 2 października 2014 10:13
Rozdział II

- Gdzie leziesz, idiotko – mruknęła pod nosem, wpatrując się w ekran swojego laptopa. Skrzywiła się, kiedy w jej słuchawkach rozległ krzyk zapędzonej w róg ofiary. – Sama tego chciałaś – powiedziała, obserwując barczystego mężczyznę, który kroczył stanowczo acz bez pośpiechu w stronę – jakże oczywistego – schronienia młodej dziewczyny ze świeżo nałożonym błyszczykiem i wyeksponowanym biustem. Stanął złowrogo w drzwiach, przesuwając grubym palcem po framudze, podczas gdy dziewczyna wręcz krztusiła się w szafie od płaczu. Film skończył się gwałtownym cięciem, kiedy obłąkany oprawca znalazł wreszcie swoją ofiarę. Jej krzyk pobrzmiewał jeszcze pośród napisów informujących o reżyserii i obsadzie, zapewne mając za zadanie przedłużyć tę wątpliwą przyjemność, jaką było oglądanie filmu. W rzeczywistości przedłużał tylko rozdrażnienie wynikające z naprawdę złego aktorstwa.
Celina wyciągnęła z uszu słuchawki i przetarła oczy. Zegarek w laptopie wskazywał godzinę 3:36.
Szczerze powiedziawszy, nawet nie brała pod uwagę tego, żeby wreszcie pójść spać. Bała się zamknąć oczy. Podświadomość – tylko w tym tygodniu, w ciągu zaledwie pięciu dni – zdradziła ją już pięciokrotnie. Zamiast, jak to zwykle bywa, pozwolić jej na pogrążenie się w czarnym niebycie, zamiast pomóc jej choć na moment przestać istnieć, ta każdej nocy serwowała jej dania najwyższej klasy i jakości. Przystawką był strach, daniem głównym przerażenie, zaś deserem świadomość nieuchronnego upadku. Co noc śniło jej się to samo, czy może raczej śniły jej się różne wariacje tego samego. I słowo „wariacje” nie jest tu wcale przypadkowe, bo istotnie było to istne „wariactwo”. Od dwóch miesięcy nie miała koszmarów. Nie miała żadnych snów. A tu nagle… Pewnego dnia… Wszystko diabli wzięli. Celina z westchnieniem wyłączyła laptopa i odłożyła go na drewnianą podłogę. Od sobotniego poranka dzieliły ją jeszcze jakieś cztery godziny. Cztery długie okropne godziny. Po których nastąpi takich całe dwanaście. I potem kolejne. I kolejne. I tak do poniedziałku. Najchętniej wzięłaby w pracy dodatkową zmianę, ale jak na złość nikt nie chciał skorzystać z możliwości wolnej soboty. Absolutnie nikt. Wszyscy woleli spędzić ją na roznoszeniu jedzenia i użeraniu się z upierdliwymi gośćmi, tym samym przyczyniając się do jej nieszczęścia. Wciśnięto jej na siłę 48 godzin wolnego, a ona nawet nie mogła przespać chociaż tych szesnastu przepisowych. Ze zgrozą pomyślała o całej reszcie. Dobrze chociaż, że niedzielne popołudnie miała zajęte korepetycjami z francuskiego, ale co z sobotą? Poza paroma sprawunkami na mieście, naprawdę nie miała pojęcia, co może zrobić. A spędzenie całego tego czasu w łóżku, w którym od tygodnia tak okrutnie się męczyła, nie wchodziło w grę. Wyciągnęła spod poduszki komórkę.
„Ten mecz to wciąż aktualne?” wystukała szybko na klawiaturze. Przez moment nie wiedziała, czy powinna wcisnąć „wyślij”. Nie miała pewności, czy nie wkopie się przypadkiem w coś jeszcze gorszego niż oglądanie tanich horrorów na pirackich stronach internetowych. Może nie. Może nie będzie aż tak źle. A czas będzie płynął w drodze na miejsce i w drodze z powrotem. Sam mecz też pewnie trochę potrwa. Zawsze to jakieś parę godzin. „Pieprzyć to” pomyślała i pospiesznie wcisnęła mały kwadratowy guzik.
Strzepnęła energicznie poduszki i położyła się na wznak, krzyżując ręce na piersiach. Spróbuje zasnąć. Musi przecież chociaż trochę pospać. Zamknęła oczy. Pod powiekami natychmiast zamajaczyły rysy męskiej twarzy zniekształcone już trochę przez upływ czasu. Gwałtownie je uniosła, ale oczom wcale nie ukazało się wnętrze pogrążonego w ciemnościach pokoju, ale bryła lodu. Po raz kolejny wspinała się po lodowcu i po raz kolejny czuła w piersiach ten dławiący strach, i tę przeklętą pewność, że cokolwiek trzyma ją przy życiu, czy to czekan wbity w gładką taflę lodu, czy raki osadzone tak solidnie, jak tylko się da, czy lina przytwierdzona w jakimś nieznanym jej punkcie na szczycie ukrytym w chmurach, że cokolwiek to jest, wyśliźnie jej się z dłoni, pęknie, lub po prostu rozpłynie w powietrzu, a ona znów będzie spadać przez kilka przeraźliwie długich chwil, zanim zderzy się ze skalistą powierzchnią. Coś kapnęło jej na głowę i przytuliła się jeszcze bardziej do ściany lodu, mając w pamięci lawinę, która przygniotła ją tysiącami ton śniegu, dusząc i dusząc, i nie powalając zaczerpnąć nawet płytkiego oddechu, dopóki nie obudziła się z siniejącymi ustami i walącym w piersiach sercem. Spojrzała bojaźliwie w górę, ale wciąż były tam tylko chmury. Gęste i nieprzeniknione. Nagle coś zaczęło ją szarpać za kostkę.
- To ty, to ty, to ty – słyszała w głowie męski głos i zacisnęła oczy.
A potem nie wiedziała kiedy i dlaczego, ale jej ciało znowu zaczęło spadać. I spadało długo, obracając się we wszystkie strony targane przez gwałtowne podmuchy wiatru, by wreszcie upaść z mrożącym krew w żyłach gruchotem.
Obudziła się, automatycznie odbijając się plecami od materaca. Odrzuciła na bok kołdrę, starając się uspokoić oddech. Nie zniesie tego dłużej. Po prostu nie zniesie. Nie da rady.
Telefon zawibrował pod poduszką.
„Jasne! Bądź pod halą o 14:15. Znajdę cię.”
Zegarek wskazywał godzinę 6:28. Celina wygramoliła się z łóżka i powłócząc nogami, udała się do łazienki. Potrzebowała zimnego prysznica. Bardzo zimnego. Lodowatego.

Przed halą kotłowały się już tłumy ludzi, kiedy wreszcie dotarła na miejsce. Z nieba siąpił lekki kapuśniaczek, ale specjalnie jej to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Chłód pomagał jej utrzymać oczy otwarte. Te kilka nieprzespanych nocy wreszcie zaczęło dawać jej się we znaki i gdyby teraz usiadła w jakimś wygodniejszym fotelu, prawdopodobnie natychmiast odpłynęłaby wprost w objęcia własnych koszmarów. Beata pojawiła się kilka minut później, przepychając się pomiędzy grupkami ludzi i machając do niej energicznie.
- Już myślałam, że się nie zdecydujesz – powiedziała na powitanie i przyciągnęła ją do siebie przyjaźnie. – Nie wyglądasz najlepiej – dodała, kiedy jej wzrok padł na jakże atrakcyjne sińce pod oczami. – Dobrze się czujesz?
- Jasne. – Beata spojrzała na nią podejrzliwie. – Nie za dużo ostatnio sypiam.
- No widzę…
- To nic – przerwała jej i zmusiła swoje usta do krzywego uśmiechu. Najważniejsze to sprawiać wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. To może oszczędzić wielu niewygodnych pytań. Wiele niewygodnej uwagi.
- No to chodź.
Beata poprowadziła ją do wejścia, gdzie jej torba została porządnie przetrzepana, a następnie, zamiast dać jej bilet albo chociaż wskazać miejsca, zostawiła u podstawy szerokich schodów i podeszła do band reklamowych, przy których rozgrzewał się Paweł. Typowe. Celina założyła ręce na piersiach, odwróciła się od ich rozanielonych twarzy i zaczęła się przyglądać ludziom wypełniającym trybuny. Wszyscy mieli na sobie coś żółto-czarnego: koszulkę, szalik, czapkę. Niektórzy nałożyli nawet na głowy żółto-czarne peruki, inni wymalowali na policzkach żółto-czarne serduszka. Przepchnął się obok niej jakiś krępawy facet, dźwigając przed sobą ogromny bęben. Grupka zgromadzona w najbliższym sektorze już klaskała ile sił w rękach, krzycząc coś jednogłośnie, jednomyślnie, solidarnie. „Boże, zupełnie jak jakaś sekta.”
- Ha! A jednak przyszłaś – usłyszała za sobą i odwróciła się w stronę boiska. Przy krzesłach stał Andrzej, popijając jakiś żółtawy płyn z ogromnej butelki. – I to chyba po całej nocy balowania – dodał, kiedy zobaczył jej twarz.
Czy naprawdę aż tak było widać, że nie sypia ostatnio najlepiej?
- Nie, nie jest aż tak źle! – rzucił szybko, zupełnie jakby czytał jej w myślach. – Wcale nie wyglądasz, jakbyś właśnie wróciła z imprezy. Wyglądasz całkiem normalnie. – Czy to miało ją jakoś pocieszyć? – Po prostu… - Celina zacisnęła usta. – Po prostu mnie nie słuchaj. To te emocje przed meczem. Gadam od rzeczy.
- Trudno się nie zgodzić.
- Wiesz co – powiedział, zakładając ręce na piersi, zupełnie jakby ją małpował. – Uprzejmą rzeczą byłoby w tym momencie zaprzeczyć.
- Nie jestem uprzejmym człowiekiem.
- Tak – westchnął. – Tak, zauważyłem.
Gdyby ta rozmowa miała miejsce parę miesięcy wcześniej, prawdopodobnie zrobiłoby jej się głupio. Pewnie dopadłyby ją wyrzuty sumienia, że traktuje w ten sposób innego człowieka i że to właśnie w ten sposób jest przez niego odbierana. Ale że to wszystko miało miejsce w dniu dzisiejszym, Celina nie poczuła zupełnie nic. Rozplotła jednak ręce i zwiesiła je po bokach. Nie wiedziała dlaczego.
- No trudno – powiedział znowu szybko, jakby ten gest zasugerował mu, że jego uwaga mogła ją zaboleć. – W końcu nie każdy może być taki czarujący jak ja. – Ktoś zawołał go z boiska naglącym tonem. - Tak czy inaczej, fajnie, że jednak przyszłaś.
- Specjalnie, żeby zrobić sobie z tobą zdjęcie, elegancie na cztery fajery – powiedziała z przekąsem, ale on zamiast się nachmurzyć, uśmiechnął się tylko szeroko, ukazując rząd białych zębów.
- W takim razie będę czekać – powiedział, odstawiając butelkę na miejsce. – I nie pozostaje mi chyba nic innego, jak życzyć ci powodzenia.
Celina rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
- Ty mnie powodzenia?
- No tak. – Puścił do niej oko. – Nawet nie masz pojęcia, jak ciężko się dopchać do pierwszego rzędu.
Kiedy odwróciła się z powrotem w stronę trybun, napotkała roześmiany wzrok Beaty, która siedziała już na swoim miejscu w piątym rzędzie obok nastolatka z przydługą grzywką, wpatrującego się uparcie w ekran swojego iPhone’a. Jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, a obie brwi podskoczyły do góry. Celina nie była pewna, co to dokładnie miało oznaczać, więc zasznurowała tylko usta i wspięła się stanowczym krokiem po szerokich schodach.
- Nie zapytam, czemu się tak szczerzysz – powiedziała, kiedy usiadła na swoim miejscu, a Beata wciąż uparcie wlepiała w nią swoje roześmiane oczy.
- W porządku. Ja natomiast nie przestanę się szczerzyć.
Celina utkwiła wzrok w jakimś nieokreślonym punkcie po drugiej stronie hali. Tablica z wynikami wskazywała godzinę 14:38. Połowę soboty miała już za sobą.
- On jest wolny, wiesz? – Celina natychmiast odwróciła głowę w stronę Beaty i uniosła do góry brwi. – Mam na myśli, że nikogo nie ma w tej chwili. – Aha. I co z tego? – Lubisz go?
- Nie znam go? – odpowiedziała po chwili milczenia.
Beata machnęła ręką, jakby to nie miało najmniejszego znaczenia.
- Ale czy go lubisz?
- Nie znam go – powtórzyła uparcie. – Nie znam i tyle.
- A chcesz poznać? – Celina wypuściła głośno powietrze. W tej chwili najgłupsze horrory na świecie wydawały jej się o niebo lepsze od tego meczu. – Bo ja mogłabym coś zorganizować, wiesz… - Jej głos utonął w ogłuszającym aplauzie kibiców, kiedy zawodnicy zaczęli wybiegać po kolei na boisko. – Moglibyśmy pójść w czwórkę na jakąś kolację czy do kina! – krzyknęła Celinie do ucha. No, i co jeszcze? – Andrzej to naprawdę fajny facet. Polubiłabyś go.
Celina już chciała powiedzieć coś dostatecznie nieprzyjemnego, żeby uciąć te dyskusje, czy może raczej ten monolog, te koncepcje nie mające żadnego logicznego podparcia, kiedy nagle jej ucho rozdzwoniło się w przeszywającym bólu. Odwróciła się gwałtownie w stronę faceta z ogromnym brzuchem na kolanach i trąbką w ustach.
- Panie, no co Pan! – wrzasnęła w nadziei, że uda jej się przekrzyczeć gwizdy i pozostałych trąbiących. Na niewiele się to jednak zdało, bo facet był zbyt zaabsorbowany meczem, żeby zwrócić uwagę na jej wrogie werbalne zaczepki. Wziął tylko kolejny głęboki oddech i ponownie dmuchnął w czerwony kawałek plastiku, wydobywając z niego świdrujący czaszkę dźwięk. Celina wydęła z niezadowoleniem usta. Dosłownie sekundę później kobieta siedząca obok niej, kobieta z opaską na głowie, opaską, z której odstawały na sprężynkach dwie czarne kulki, wrzasnęła:
- Raz!
Celina przylgnęła do Beaty, kiedy kobieta wrzasnęła jeszcze głośniej „DWA!”. Jej „trzy” utonęło w donośnym aplauzie całej publiczności.
- Nie spinaj się tak – krzyknęła jej do ucha Beata. – Daj się porwać atmosferze!
- Nie wiem, czy to bezpieczne – mruknęła pod nosem.
- Patrz, Andrzej wchodzi – zawołała, dając jej w bok dwuznacznego kuksańca i wskazując palcem wysokiego, chociaż to może nie najlepsze określenie, bo wszyscy byli wysocy, ale niech będzie, wysokiego zawodnika z mocnym zarostem.
- Słuchaj, ile to tak w ogóle trwa?
- Co? Mecz? – Beata spojrzała na nią z konsternacją, by po chwili wyszczerzyć zęby w uśmiechu. – To taki żart?
Celina zarechotała z właściwą sobie emfazą.
- Nie – odpowiedziała z poważną miną. – Całkiem poważnie pytam.
- Cóż… Wiesz, to zależy… A spieszysz się gdzieś? W najlepszym wypadku to może potrwać nawet dwie i pół godziny. – Idealnie. Im więcej czasu zleci, tym lepiej. Beata machnęła ręką. – Nie ma sensu Ci tego tłumaczyć. Po prostu patrz i oglądaj.
- Ale powiesz mi, jak się skończy? – Beata obrzuciła ją spojrzeniem pełnym konsternacji. – Tym razem to był żart.
Ale jej chyba nie wydał się śmieszny, bo wciąż patrzyła na nią tym samym skołowanym wzrokiem, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. Celina wzruszyła ramionami. No dobrze, może rzeczywiście ten żart wcale nie był śmieszny. Przeniosła wzrok na boisko, po którym biegali zawodnicy w żółto-czarnych i czerwono-czarnych koszulkach, pokrzykując na siebie raz po raz. Celina chciała zapytać, której drużynie tak właściwie kibicują, ale uznała, że to pytanie zostałoby również sklasyfikowane jako nieśmieszny żart, więc zacisnęła tylko usta i starała się wyłowić z tłumu twarz Pawła lub Andrzeja. Mężczyzna siedzący za nią ponownie dmuchnął w swoją trąbkę tuż nad jej uchem. Przez moment miała wrażenie, że popękają jej bębenki. Głos spikera już teraz dziwnie się od niech odbijał, zupełnie jakby dźwięki dochodziły do niej przerywanymi falami i jej uszy nie były w stanie ich wszystkich zarejestrować.
- Ja uwielbiam ją! – wrzasnęła w pewnym momencie Beata i dopiero po chwili dotarło do niej, że cała hala dudni od muzyki. – Ona tu jest i tańczy dla mnie! – krzyczała dalej Beata. – Bo dobrze to wie, że porwę ją i w sercu schowam…
„To będzie długie popołudnie” pomyślała, kiedy Beata wzięła ją pod ręką i zaczęły się kołysać w rytm piosenki.

- Spotkamy się na zewnątrz! – zawołała Beata, kiedy mecz się skończył, po czym pospiesznie udała się dwa rzędy wyżej i zaczęła rozmawiać z przysadzistą kobietą, która machała energicznie rękami.
Celina zeszła po szerokich schodach i zaczęła się przepychać przez tłum skupiony tuż przy bandach reklamowych. Ludzie, czy raczej młode dziewczyny, wszystkie w ten czy innym sposób ubrane stosownie do okazji, wyciągały przed siebie lśniące fotografie lub puste kartki wyrwane z zeszytu, wykrzykując coś w niebogłosy. Celina dwukrotnie oberwała wyciągniętym wysoko łokciem, którym jakaś niewiasta machała w tę i z powrotem, starając się zwrócić na siebie uwagę. Kiedy wreszcie dostrzegła światełko na końcu tunelu, ktoś pchnął ją mocno wprost w rozhisteryzowany tłum i gdyby nie mała szczelina pomiędzy dwoma osobnikami, które właśnie robiły sobie zdjęcie z jednym z zawodników, wylądowałaby na kolanach pośród dziesiątek depczących wszystko wokół stóp. Celina chwyciła się bandy reklamowej i z trudem podniosła do pionu, stając twarzą w twarz, czy raczej twarzą w pierś, z jednym z winowajców tego całego zamieszania. Podniosła do góry wzrok, żeby obrzucić go oburzonym spojrzeniem, ale kiedy zobaczyła, kogo ma przed sobą, oczy urosły jej do rozmiarów pięciozłotówek.
- Nie wiedziałem, że aż tak bardzo zależy ci na tym zdjęciu – powiedział Andrzej, biorąc od niej telefon, który ściskała kurczowo w prawej dłoni. – No to uśmiech! – zawołał, przysuwając się do niej i wyciągając przed siebie swoją długą rękę z komórką na końcu. Celina zasznurowała nerwowo usta. – Taa…aak – powiedział, kiedy spojrzał na zdjęcie. Jego uśmiech mocno kontrastował z widniejącą obok miną, która zdawała się mówić „zgiń”. – Samojebka najszczęśliwszej dziewczyny na świecie, co?
Oddał jej telefon, po czym schwycił czarnego markera, którym wymachiwała dziewczyna obok i zaczął z uwagą podpisywać połyskujące w świetle lamp zdjęcia. Celina z trudem wydostała się z tłumu, otrzymując jeszcze po drodze kilkanaście oburzonych spojrzeń i pełnych irytacji kuksańców, zupełnie jakby sama, z własnej woli, się tam wepchnęła.
- No Jezu! – zawołała, kiedy ktoś dźgnął ją mocno między łopatki.
Chwilę później udało jej się wydostać z hali i z ulgą zaczerpnęła zimnego listopadowego powietrza.
- Myślałam, że przepadłaś – odezwała się tuż nad jej uchem Beata. Celina podskoczyła. – Wybacz.
Wzruszyła tylko ramionami, jakby chciała powiedzieć „To nic”, i wykrzywiła usta w czymś, co pewnie miało być uśmiechem
- Dzięki za bilet – powiedziała, kiedy udało jej się zapiąć wszystkie guziki płaszcza. – Było naprawdę fajnie – dodała, mając nadzieję, że zabrzmiało to dość szczerze.
- Idziesz już? – Beata owinęła szyję długim szalem i spojrzała na zegarek. – Nie poczekasz ze mną na Pawła? Jeszcze nie ma osiemnastej. Może byś poszła z nami coś zjeść?
Celina przestąpiła z nogi na nogę. Miała dwie opcje na ten wieczór: spędzenie kolejnych godzin na oglądaniu tanich horrorów lub przebywanie w towarzystwie dwójki zakochanych niczym jakaś wiktoriańska przyzwoitka. Nie wiedziała, która opcja jest gorsza. Obie wydawały się jednakowo nieprzyjemne, aczkolwiek tanie horrory pozwalały jej ograniczyć ludzkie towarzystwo do absolutnego minimum.
- Może innym razem. Dzięki.
- Innym razem? Obiecujesz? – Beata złapała ją za ramię. Miała ten irytujący zwyczaj. – Bo będę trzymać cię za słowo, wiesz?
Celina patrzyła na nią przez dłuższą chwilę, marszcząc czoło.
- Dlaczego? – Beata spojrzała na nią ze zdziwieniem. – Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?
Cofnęła rękę. Wydawała się urażona.
- Naprawdę mnie o to pytasz? Serio?
Celina wzruszyła lekko ramionami.
- To tylko zwykłe pytanie.
- Zwykłe pytanie? – powtórzyła za nią Beata, zdawać by się mogło, jeszcze bardziej urażona. – Zwykłe? No ok. W porządku. Może rzeczywiście powinnam odświeżyć Ci pamięć. Bo chyba od naszego ostatniego spotkania ktoś Ci ją całkowicie wymazał.
- O czym ty mówisz?
- Dawno, dawno temu, za górami, za lasami – podjęła z nieukrywaną kpiną w głosie. – W dalekiej Łodzi studiowałyśmy razem stomatologię. Tam razem kułyśmy do egzaminów, razem biegałyśmy na fitness, razem upijałyśmy się po kolokwiach. Bez względu na wynik. A potem… - Zawiesiła głos w udawanym napięciu. – Zniknęłaś. Przepadłaś jak kamień w wodę. Zostawiłaś mnie całkiem samą i to bez słowa wyjaśnienia. – Jej głos zaczął drżeć. – To na moim ramieniu płakałaś, kiedy twoja mama zginęła w tym wypadku. To mnie prosiłaś o pomoc, kiedy ojciec zaczął pić. Możesz mnie nazwać naiwną idiotką, ale sądziłam, że to coś znaczy. Że taka przyjaźń nie skończy się, ot tak. Z powodu jakiegoś faceta.
Celina wbiła w nią swoje spojrzenie.
- To nie był jakiś facet.
- Tak wiem, to był ten jedyny. Gdzie jest teraz, co?
- Nie mów tak – wycedziła przez zęby. – Nie mów tak o nim. Nie masz pojęcia, co się stało.
- Bo nigdy mi nie powiedziałaś! – Stojąca opodal grupka odziana w żółto-czarne szaliki spojrzała na nich ze zdziwieniem. Beata zaczerpnęła głośno powietrza. – Po prostu pewnego dnia przestałaś się odzywać. A po sesji wyjechałaś z Łodzi. Nie odbierałaś telefonu. Nie odpowiedziałaś na żadną z dziesiątek wiadomości, jakie ci wysłałam. Nic. Zupełnie jakbyś zapadła się pod ziemię. Zupełnie jakbyś przestała istnieć. – Celina spuściła oczy i zaczęła wpatrywać się w czubki swoich ciemnobrązowych butów. – Ty wiesz, jak to bolało? – Zacisnęła pięści, żeby opanować drżenie rąk. – Porzuciła mnie moja najlepsza przyjaciółka. – Jej policzki zaczęły przybierać karmazynowy odcień. – Porzuciła mnie osoba, którą kochałam jak siostrę.
Zapadła cisza. Słychać było tylko rozmowy unoszące się nad rzednącym tłumem kibiców wciąż niczym rzeka wypływających z hali.
- Nie mów tak – powiedziała wreszcie Celina przez ściśnięte gardło. – Proszę.
- Dlaczego? Może chcesz mi powiedzieć, że to nieprawda? – Cisza. – Kiedy na Ciebie wpadłam tydzień temu, to wszystko… te wszystkie miesiące jakimś cudem przestały mieć znaczenie. Wbiłam sobie do głowy, że najprawdopodobniej miałaś swoje powody. I jakiekolwiek by one nie były, od tego w końcu są przyjaciele, żeby przymknąć na nie oko, żeby być blisko i wspierać siebie nawzajem bez względu na okoliczności. Prawda? – Celina wciąż milczała. – Co byłby ze mnie za przyjaciel, gdybym nie spróbowała wyciągnąć do ciebie ręki? Wiesz, co zabolało mnie najbardziej? Że za każdym razem odpychałaś tę rękę ze złością, tak jakbym to ja zrobiła coś złego.
- Ja nie nadaję się na przyjaźń – wykrztusiła wreszcie z siebie Celina. – Już nie.
- Oczywiście, że się nadajesz – odfuknęła na to Beata, teraz już z wyraźną pretensją w głosie. – Ty po prostu zdecydowałaś, że tak będzie łatwiej. Nie wiem, dlaczego… Nie wiem… I nie będę pytać. Ale jedno ci powiem. Nie pozwolę ci drugi raz zniknąć. – Celina spojrzała na nią w osłupieniu. Nie tego się spodziewała. – Nie pozwolę, słyszysz?
Celina ponownie wbiła wzrok w czubki swoich butów.
- Miałaś w ogóle w planach odezwać się do mnie? – odezwała się znowu Beata, patrząc na nią z nadzieją. – Kiedyś? Kiedykolwiek? Jeśli byśmy na siebie nie wpadły?
„Tak” chciała odpowiedzieć, „Oczywiście!”. W głębi duszy jednak wiedziała, że to nieprawda, więc nie odezwała się ani słowem. Zacisnęła tylko usta w wąską linijkę i spojrzała Beacie prosto w oczy. Wyzywająco. Niech wie, co z niej za człowiek. Zły. Nieprzystępny. Fałszywy. Któremu nie można ufać. Niech wreszcie zda sobie z tego sprawę. Niech nie stara się odbudować czegoś, co już dawno straciło rację bytu.
- Becia! – zawołał za nimi jakiś męski głos. Celina spojrzała przez ramię i ujrzała Pawła szybko zmierzającego w ich stronę. – Gotowa?
Beata szybko otarła łzę, która ukradkiem spłynęła jej po policzku i wykrzywiła usta w uśmiechu.
- Jasne.
- Idziesz z nami, Cela? – zapytał. – W knajpie dwie ulice stąd serwują najlepsze na świecie pierogi z kapustą i grzybami. Niebo w gębie, daję słowo.
- Innym razem – odpowiedziała za nią Beata, biorąc go pod rękę. – Celina dzisiaj nie może. Prawda?
Celina otworzyła usta, ale głos zwyczajnie uwiązł jej w gardle. Nie była w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Głupiego „tak” lub „nie”. Głupiego „przepraszam”. Nic. Stała tam tylko, jak niemowa, splatając nerwowo ręce.
- No trudno – powiedział w końcu Paweł i uśmiechnął się do niej dobrodusznie. – Nie przejmuj się. Jestem pewny, że będzie jeszcze mnóstwo okazji.
Oboje wyminęli ją, kierując się w stronę przejścia dla pieszych.
- Ale na mecz to przychodź częściej! – zawołał jeszcze przez ramię. – Dawno już nie wygraliśmy z Resovią 3:0!

Sekundy zamieniły się w minuty, a minuty w godziny. Całkiem niespostrzeżenie. Zupełnie jakby straciła przytomność, ale jej stopy wciąż twardo trzymały się chodnika. Tak naprawdę nie wiedziała, ile czasu spędziła pod halą. Wciąż było zimno i ciemno, a stara odrapana latarnia uliczna roztaczała wokół siebie żółte kręgi. Tylko wszyscy ludzie gdzieś poznikali i zrobiło się jakoś osobliwie pusto. Wszechobecnej ciszy nie zakłócał nawet warkot silnika. Okolica wydawała się opuszczona. Bezludna. Zupełnie jak w apokaliptycznym filmie, w którym cała ludzkość rozpłynęła się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Puf. Tak umiera człowiek.
Celina zmusiła się do zrobienia pierwszego kroku. Następnie drugiego. I zanim się obejrzała, pędziła już przed siebie ulicą Kwiatową, jakby ją kto gonił z tasakiem w ręku. Wiedziała, że ma ochotę się rozpłakać. Świadczyły o tym wciąż rozpalone policzki i to uciążliwe dławienie w gardle, które sprawiało, że co jakiś czas wydawała z siebie bliżej nieokreślone dźwięki. Jednak jej oczy wciąż były suche. Nie zawitała w nich ani jedna łza. Przecięła pospiesznie jezdnię i zaczęła biec. Biec przed siebie, ile sił w nogach. Co jakiś czas mijała ludzi, którzy obrzucali ją zdumionymi spojrzeniami, jakby nigdy nie widzieli biegnącego człowieka. Biegnącej dziewczyny. Boże, co w tym znowu takiego dziwnego? Niech lepiej zajmą się własnymi dziwactwami. Przecież każdy jakieś ma. Odchylenia, anomalie, zboczenia. Po co zajmować się cudzymi?
Zatrzymała się dopiero, kiedy zabrakło jej tchu. Tuż przed oświetloną szybą knajpy, nad której drzwiami wisiał mały drewniany szyld z napisem „Swojskie jadło”. W środku przy niewielkich kanciastych stolikach tłoczyli się ludzie, zaśmiewając się z tandetnych żartów i pałaszując pewnie całkiem przeciętne jedzenie. Celina nimi pogardzała. Ich potrzebą przebywania w towarzystwie. Ich potrzebą akceptacji. I pogardzała również sobą z tego tylko powodu, że pozwalała sobie na pogardę względem nich. Kark jej zesztywniał, kiedy dostrzegła Beatę i Pawła przy małym stoliczku pod ścianą ze splecionymi dłońmi i spojrzeniami. Nie odrywali od siebie wzroku nawet na moment. Jakby w tej knajpie byli całkiem sami. Jakby cały świat przestał istnieć.
- Przestań – rozkazała sobie szeptem, czując jak wilgotnieją jej oczy. – Przestań.
Zacisnęła ze złością pięści i odwróciła się od okna na pięcie.

- Przestań – powtórzyła już nieco głośniej, po czym znowu pognała przed siebie. Ile sił w nogach.


Ten rozdział przeleżał na dysku ponad trzy miesiące. To nie tak, że porzuciłam to opowiadanie. Po prostu po pierwszym rozdziale, z którego byłam bardzo zadowolona, drugi wydał mi się mocno przeciętny i to skutecznie mnie zniechęciło. 
Jednak przez cało lato od czasu do czasu pod poprzednim opowiadaniem wyskakiwał jakiś komentarz, a według statystyk sporo osób wciąż odwiedza tego bloga, więc postanowiłam jednak dać temu rozdziałowi szansę i pociągnąć to opowiadanie dalej. Zwłaszcza, że cała koncepcja wciąż siedzi mi w głowie.
P.S. Myślę również o jednoparcie o Lenie i Bartku. Dziwnie mnie do nich ciągnie. Jeśli chcielibyście jeszcze o nich poczytać, dajcie mi znać :)

Etykiety: , , ,



skomentuj (1)